Grudniowa noc Kończył się grudzień. Noce były bardzo mroźne. Tej nocy niebo było bezchmurne i niezwykle głębokie, chociaż przy ziemi szalał wiatr, przewalając tumany suchego śniegu. Przez okno sypialni na dziesiątym piętrze zaglądał wielki księżyc i rzucał na łóżko szeroką smugę miękkiego, żółtawego światła. Gdy porywy wiatru się wzmagały, zdawało się, że skłębiony, śnieżny pył wzlatuje aż do samego księżyca i połyskuje między zasłonami okna. Prawą dłoń podłożył pod głowę i, wsłuchując się w zamieć, daremnie czekał na sen. W pokoiku za ścianą spały dzieci. Spróbował wyobrazić sobie, jak śpią. „Halinka zapewne przekrzywiła główkę w tył, lekko otworzyła buzię i odkryła się do połowy. Często zrzuca kołderkę. Marcinek znowu śpi na brzuszku, a do policzka przyłożył rączkę. A Anna? Też śpi?” – pomyślał i spojrzał na żonę, oświetloną promieniami księżyca. Wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Chyba poczuła jego wzrok, bo poruszyła dłonią na kołdrze i otworzyła oczy. – Nie śpisz. Aniu? – Nie mogę... Ten wiatr... – szepnęła. – Jakie to dziwne, niebo takie pogodne, a na dworze zamieć. – Ale dzieci sobie smacznie śpią. My też powinniśmy – rzekł z uśmiechem. – Myślisz, że śpią? Zaraz sprawdzę. Bezszelestnie wstała i, stąpając cichutko bosymi stopami, weszła do dziecięcego pokoiku. Po chwili wróciła i wsunęła się pod kołdrę. – Usnęły twardo – powiedziała. – Marcinek ślicznie leży na brzuszku, a Halinkę musiałam okryć kołderką, bo się całkiem odkryła. Kiedy byłam mała, też się odkrywałam. Czemu się śmiejesz? – A tak... Przez parę minut leżeli w milczeniu. Za oknem nieustannie przetaczał się wicher, z wyciem uderzając o bloki osiedla, a księżyc z lodowatą obojętnością nadal jaśniał między zasłonami. – Aniu – odezwał się cicho. – Co? – Jutro minie siedem lat od naszego ślubu. – Jesteś tego pewny? – spytała obojętnie. – Pamiętasz? Rano było piękne słońce. Odbijało się od śniegu i raziło w oczy. A potem ni stąd, ni zowąd zrobiła się wielka zadymka, prawie taka jak ta teraz. I kiedy wychodziliśmy z kościoła, wszystkich grubo obsypało śniegiem. Tylko na tobie nic nie było widać... – Chcesz coś z tej okazji przygotować? Lepiej zaczekajmy na rocznicę poważniejszą i okrągłą – odparła ziewając. – Możemy zaczekać... Ale siódemka to też niezwykła liczba, magiczna... – wyszeptał i delikatnie przesunął opuszki palców po jej ręce, od ramienia do dłoni. – Czasem jesteś zabawny – zauważyła, cofając dłoń. Ponownie zapadło dłuższe milczenie. Zamieć nawet na moment nie osłabła. – Co byś powiedziała, gdybyśmy jednak tą siódemkę jakoś zaznaczyli? – spytał. – W jaki sposób zaznaczyli? Kupisz mi jakiś banalny upominek? A może niebanalny? Stać cię na to? A może w domu upijemy się winem? Albo pójdziemy do wytwornej restauracji? Nie znoszę restauracji, zwłaszcza tych wytwornych – rzekła bezbarwnym głosem. Wciąż oblana księżycową poświatą, miała dziwny, suchy wyraz twarzy, który widział u niej po raz pierwszy. Najdziwniejsze były jej oczy – trochę powiększone, pełne głębokiego i zimnego blasku. – Po co zaraz do restauracji? – odparł łagodnie. – Ze studenckich czasów znam taki przytulny, zawsze niemal pusty lokalik na skraju miasta. Takie miejsca nigdy się nie zmieniają. Chcesz, po południu zawieziemy dzieci do mamy i wybierzemy się tam. Zobaczysz, będzie całkiem przyjemnie. – Jak przyjemnie? – No... Weźmiemy dobrego zimnego szampana i w miłej atmosferze porozmawiamy o naszych siedmiu latach. Poukładamy sobie pewne sprawy i na pewno odnajdziemy te, które przez siedem lat zdążyły nam gdzieś umknąć. – Myślisz o zupełnej szczerości? – Naturalnie. – To byłoby dobre, gdyby nie jedno niebezpieczeństwo – powiedziała apatycznie. – Jakie? – podniósł się i oparł na łokciu, aby wygodniej obserwować jej twarz. – Jakie? – uśmiechnęła się z lekką ironią. – Gdybyś zadał najprostsze pytanie. – To znaczy? – Jeślibyś po prostu zapytał, jak mocno cię kocham albo czy w ogóle cię kocham, musiałabym odpowiedzieć, że nie kochałam i nie kocham. Co tak patrzysz? – Jakaś ty dziwna, Aniu... – Czemu dziwna? Naprawdę nie kochałam cię i nie kocham. – Mówisz poważnie? – Najzupełniej poważnie. Zamilkli na chwilę. Wsparty na łokciu, spoglądał na nią tak, jakby patrzył w staw, chcąc przeniknąć go wzrokiem do samego dna. Zdawało mu się, że widzi jakąś inną, obcą kobietę. – Może nie jestem już dla ciebie tym, kim byłem dawniej, ale z początku kochałaś mnie na pewno. Nie... Przecież i teraz kochasz jak przedtem. – Tylko ulegałam ci i ulegam w wielu sprawach. Oto cała miłość z mojej strony – odparła z bezlitosnym spokojem. – Nie wierzę. – Chcesz to nie wierz. Położył się na wznak i przez parę minut nad czymś rozmyślał, a jego oczy połyskiwały nad czymś bezradnie. Potem wstał, zapalił papierosa i, chodząc tam i z powrotem po rozświetlonym księżycem pokoju, mówił powoli: – W takim razie po co... po co to wszystko? Nie umiem zrozumieć, jak możesz żyć w ten sposób? Jak wytrzymujesz to ciągłe oszukiwanie mnie? – Wyglądasz nawet zabawnie, kiedy tak chodzisz z papierosem i popielniczką z kąta w kąt. Nie wydaje mi się, żebym cię kiedykolwiek oszukiwała. To tylko ty widzisz we mnie to, co chcesz widzieć. Zmarszczył brwi, zaciągnął się dymem i stanął przy firankach. Za oknem, w dole, kłębił się rozpylony śnieg. W bieli znikły samochody i niższe drzewa, a bloki wydawały się unosić ponad obłokami. – Dlaczego za mnie wyszłaś? – spytał jakoś bezdźwięcznie. Papieros rozżarzył się i oświetlił mu twarz czerwonawym blaskiem. – A dlaczego miałam nie wyjść? Byłeś zakochany po uszy, a ja nie chciałam zostać starą panną. Wiedziałam, że jesteś spokojny, dobrze wykształcony, że nie masz skłonności do alkoholu, że zapewnisz rodzinie przyzwoite utrzymanie i że zawsze mi będziesz wierny. – Naprawdę nigdy mnie nie kochałaś? Nie chciałaś kochać? A może tu chodzi o kogoś innego? – Nikogo innego nie było i nie ma. Ty wystarczasz mi całkowicie. – Ale mnie nie kochasz? – Nie kocham. Zaśmiał się cicho i wciągnął w płuca dym. – A co z dziećmi? Ich też nie kochasz? – Kładź się już. Od okna trochę wieje. Jeszcze się przeziębisz – rzekła miękko i sennie. Zgniótł niedopałek w popielniczce i położył się do łóżka. Zamieć ucichła dopiero nad ranem, a w dzień piękne słońce rozpalało śnieg do białości, od której piekły oczy. Po dziewięciu miesiącach Anna urodziła trzecie dziecko – zdrowego, tłuściutkiego chłopczyka o zjeżonych włoskach – i cała rodzina była bardzo szczęśliwa. |