Opowiadania

Gwiazda Marcina

Czy zdążyliśmy dobrze poznać Marcina? Może raczej wypada nam tylko powiedzieć, że on, niby tajemniczy wędrowiec, opuścił swoją drogę, na chwilę wszedł do naszego domu, ubogacił nas sobą i – nierozpoznany – powędrował dalej?

Halina po urodzeniu Agnieszki nie mogła znowu zajść w ciążę, chociaż bardzo tego chcieliśmy. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Nie wiedzieli nawet, w czym rzecz. Powoli zaczynaliśmy tracić nadzieję. I oto, gdy Agnieszka stała się dorodną siedemnastolatką, życie niespodziewanie zapaliło dla nas zielone światło.

Urodził się w połowie grudnia, przedwcześnie. Trzymał tęgi mróz. Za szpitalnymi oknami stare kasztanowce uginały się pod puszystą bielą. I po co się tak spieszył? Przez kilka tygodni leżał w inkubatorze, tak bezbronny, że same spojrzenia wydawały się zagrożeniem dla jego pomarszczonego, prędko oddychającego ciałka. Halina wybrała mu imię Marcin. Tak nazywał się jej ukochany dziadek, który mawiał, że ludzie przeważnie nie rozumieją, iż są stworzeni dla innych i dlatego bywają tacy nieszczęśliwi.

Kiedy już wieźliśmy Marcina ze szpitala do domu, powiedziałem z uśmiechem, że jednak nie mógł maleńki spryciarz lepiej trafić z przyjściem na świat. Był to bowiem czas, gdy skończyły się nasze kłopoty z pracą i zaczynało nam się naprawdę dobrze powodzić. Marcin mógł być nie tylko najbardziej kochanym synem na świecie, lecz także miał zapewniony dobry, materialny poziom życia. Czy mogliśmy wtedy przewidzieć, że właśnie dla niego to życiowe trafienie będzie miało wartość szczególną?

Halina – odkąd pierwszy raz zobaczyła go śpiącego w inkubatorze – zaczęła mieć niejasne przeczucie, że z jego zdrowiem jest coś nie w porządku. Według szpitalnego personelu dziecko było zupełnie normalnym wcześniakiem, a wszelkie jej obawy to po prostu macierzyńska nadwrażliwość. O tym, że nie był to nieuzasadniony matczyny niepokój, coraz bardziej przekonywały nas upływające miesiące. Gdy już prawie roczny Marcin wciąż albo był dziwnie bezwładny, niemal się przelewał przez ręce, albo jego rączki i nóżki jakoś nienaturalnie się prężyły, postanowiliśmy go zawieźć do jednego z najbardziej godnych zaufania pediatrów. Był to starzejący się człowieczek o delikatnie pomarszczonej, drobnej twarzy i łagodnym, przytłumionym głosie. Starannie zbadał malca i bez trudności postawił diagnozę – dziecięce porażenie mózgowe, które najbardziej objęło kończyny dolne. Powiedział, że w swojej długiej praktyce lekarskiej zetknął się z wieloma dziećmi, u których schorzenie to wystąpiło w tej postaci, i prawie zawsze umiejętność chodzenia była dla nich niemożliwa do opanowania, a często okazywało się trudne samodzielne siedzenie. Należy tę prawdę, jak łagodnie tłumaczył, po prostu przyjąć do wiadomości i nie robić sobie złudzeń. Umiejętna i jak najwcześniejsza rehabilitacja z pewnością w jakimś stopniu polepszy sprawność fizyczną, zwłaszcza rąk. A najważniejsze, że istnieje duża szansa prawidłowego rozwoju psychicznego, jeżeli oczywiście zapewni się dziecku wyjątkowo troskliwą, jak to określił, opiekę emocjonalną i wychowawczą. Na koniec podał adres najbliższej poradni, która pomaga rodzinom wychowującym dzieci z porażeniami.

I tak oto po tamtej wizycie u starzejącego się profesora rozpoczął się w naszym rodzinnym życiu nowy okres. W sytuacjach trudnych, boleśnie zaskakujących, wymagających wspólnego poświęcenia i bezkompromisowej odpowiedzialności, wychodzi na jaw, ile naprawdę warte są ludzkie więzi i uczucia. I muszę w tym miejscu napisać, że choroba Marcina nie tylko pogłębiła naszą miłość do niego i nie tylko nauczyła nas, jak mamy go leczyć, ale także sprawiła, że my sami pokochaliśmy się jeszcze mocniejszą i dojrzalszą miłością.

Patrząc na ładnie ukształtowaną twarz naszego maleństwa, mieliśmy nadzieję, że jego życie duchowe będzie przebiegać normalnie. Nie zawiedliśmy się, co więcej, rzeczywistość przeszła nasze oczekiwania. W miarę jak przybywało Marcinowi miesięcy, okazywał coraz większe zainteresowanie wszystkim, co tylko mógł zobaczyć i usłyszeć. Halina i Agnieszka nie nadążały z zaspokajaniem tej potrzeby zmysłowych wrażeń, kupując rozmaite zabawki i grzechotki, które wieszały na wstążce między poręczami jego łóżeczka albo pod daszkiem wózka. Ale najbardziej mu się podobały tak zawieszone zwykłe, dopiero co zerwane liście i polne kwiaty, szczególnie gdy poruszał je wiatr i oświetlało słońce. Na niemal każde takie doznanie odpowiadał uśmiechem, a uśmiechał się całą twarzą, marszcząc ją od brody po czoło i odsłaniając lśniące, różowiutkie dziąsła. Ciemnoniebieskie oczka, dotąd szukające łakomie i chwytające się każdego ciekawszego koloru i kształtu, w chwili uśmiechu zmieniały mu się w szparki tryskające błękitnymi iskierkami.

Zaczęliśmy wspomagać rozwój tej radosnej, duchowej otwartości. Najpierw, wspólnie z logopedą, uczyliśmy malca poprawnej wymowy. Cierpliwa praca przyniosła rezultaty. Pięcioletni Marcin mówił zupełnie wyraźnie, a tylko czasem, kiedy był czymś podniecony, zacinał się lub połykał niektóre głoski. Gdy się zainteresował literkami z kolorowych książeczek, postanowiliśmy nie zwlekać z nauką czytania. I tym razem nasze wyczucie było trafne. Mając zaledwie sześć lat, czytał całkiem płynnie różne bajki i opowieści. Żeby mógł przybrać najwygodniejszą pozycję przy czytaniu i samodzielnie odwracać kartki, wystaraliśmy się dla niego o specjalny pulpit na książki. Pisać nauczył się dzięki komputerowi. Już jako siedmiolatek pisał na klawiaturze prawie bezbłędnie, co prawda bardzo wolno, bo każde naciśnięcie klawisza kosztowało go wiele wysiłku, ale za to z benedyktyńską cierpliwością. Nauczyciele, którzy zaczęli uczyć go w domu, byli zdumieni. Nie ulegało wątpliwości – chłopiec poziomem sprawności umysłowej znacznie przewyższał swoich zdrowych rówieśników.

Kiedy umysł Marcina rozwijał się nadzwyczajnie, jego cielesny rozwój był słabiutki. Choroba nie pozwalała odebrać sobie władzy w sferze ciała. Regularne ćwiczenia prowadzone przez doświadczoną rehabilitantkę spowodowały jedynie, że miał sprawniejsze ręce i umiał siedzieć bez przypinania specjalnymi pasami do oparcia. Nigdy też nie przestał być wątłym dzieckiem, dla którego każda infekcja mogła być niebezpieczna. Dlatego tak troskliwie chroniliśmy go przed przeziębieniami, starając się równocześnie, żeby w tej troskliwości nie było przesady i żeby mu zapewnić jak najlepszy kontakt ze słońcem i świeżym powietrzem.

Życie Marcina, o czym wspomniałem na początku, najlepiej traktować jako tajemnicę. Jedną z głównych cech tej tajemnicy było to, że nieustannie nas czymś zaskakiwał.

Mijał wtedy miesiąc od jego dziesiątych urodzin. Siedząc wieczorem przy oknie wychodzącym na południe, zauważył gwiazdę nad dachami jednorodzinnych domków. Wyróżniała się wielkością, jasnością i migotliwością. Trochę dalej od niej, na prawo i nieco wyżej, wyodrębniały się blaskiem jeszcze trzy gwiazdy, ale już mniejsze, położone względem siebie w taki sposób, że przypominały zarys szybującego ptaka. Zapytał, czy wiem, co to za gwiezdny układ. Oczywiście nie miałem pojęcia. Nigdy mnie takie rzeczy nie interesowały. Poprosił, żebym przyniósł mu jakąś książkę o gwiazdach. W naszej biblioteczce udało mi się tylko wyszperać stary podręcznik astronomii. Już następnego dnia radośnie oznajmił, że interesujące go gwiazdozbiory to Orion i Wielki Pies, a niezwykle migotliwa gwiazda to Syriusz, inaczej nazywana Psią Gwiazdą. A gdy się zapoznał z całym podręcznikiem i gdy znowu zobaczył za oknem gwiaździste niebo, powiedział w zamyśleniu:

– Tato... W tej książce piszą, że gwiazd jest wiele, wiele tysięcy miliardów. Chyba nawet tylu ludzi dotąd nie żyło na ziemi? Prawda?

– Na pewno – przyznałem. – Gwiazdy są niezliczone.

– A więc każdy człowiek mógłby spokojnie wybrać sobie własną gwiazdę? Prawda?

Zgodziłem się, zdumiony jego rozumowaniem.

– To ja też mógłbym sobie wybrać?

– Jeżelibyś chciał...

– Chcę właśnie wybrać tą pięknie migającą i dużą, najjaśniejszą w Wielkim Psie i na całym niebie. Myślisz, że się zgodzi?

– Kto się zgodzi? – spytałem, zdumiony jeszcze bardziej.

– Jak to kto? Gwiazda.

– Hm... Najpierw należałoby przypuścić, że ona w ogóle o nas wie.

– Czemu miałaby nie wiedzieć? Z tej książki dowiedziałem się, że gwiazdy się rodzą, rozwijają, zmieniają i gasną. Nie jest tak wśród żywych istot? A jeśli taka gwiazda jest ode mnie tyle razy większa, to czemu miałaby o mnie nie wiedzieć?

– No tak... – rzekłem, pocierając swoje zmarszczone czoło. – Czemu miałaby nie wiedzieć?

– To myślisz, że się zgodzi?

– Jeżeli naprawdę wie o tobie, to nie tylko się zgodzi, ale z pewnością zaprzyjaźni z tobą – odpowiedziałem.

I tak Marcin znalazł sobie przedziwną przyjaciółkę. Co wieczór wybiegał wzrokiem przez okno w swoim pokoiku, by ponad dachami, antenami i drzewami, jeśli chmury nie przysłaniały nieba, odnajdywać ją pulsującą odwiecznym blaskiem, czystym jak diament. Uśmiechał się wówczas i zaczynał osobliwą, duchową – mimo że niekiedy wymknęło mu się jakieś ciche słowo – rozmowę. O czym jej mówił? Zapewne zwierzał się ze swoich codziennych myśli. A ona? Czy słyszał jej mowę? A co mówiła do niego? Nigdy go o te rozmowy nie pytałem. Czasem tylko miałem wrażenie, że to gwiezdne światełko, z którym się łączył tajemniczą więzią ducha, jest jakimś dalekim płomykiem świecy, chwiejącym się w jednym z dalekich okien zagubionych we wszechświecie... Przyjaźń ta musiała się jednak pogodzić z kilkumiesięczną rozłąką. Z powodu ruchu sfery niebieskiej gwiazda Marcina stawała się wiosną po prostu niewidoczna. Wracała z nastaniem zimy. Marcin witał ją radośnie i przeżywał nowe spotkania jeszcze intensywniej.

Nadeszła wyjątkowo chłodna, deszczowa i wietrzna jesień. Marcin miał szesnaście lat. Któregoś październikowego dnia był tylko ze mną w domu. Patrząc przez okno zalewane deszczem, odezwał się z jakąś głęboką, spokojną nutą w głosie:

– Wiesz, tato... Nawet dobrze, że świat jest ostatnio taki brzydki... Bo to na moje pożegnanie.

Dreszcz przeszedł mi po plecach. Przeniósł na mnie spokojne, poważne spojrzenie i powiedział:

– Trudno mi to przyjąć, bo z wami jest mi dobrze.

– O czym mówisz?

– Ostatniej nocy usłyszałem jej głos...

– Jaki głos?

– Mojej gwiazdy.

– Gwiazdy? Przecież jeszcze jej nie widać...

– Usłyszałem ją wewnątrz siebie. I wiesz... Nie mów o tym nikomu, zwłaszcza mamie. Nie chcę, żeby się smuciła przed czasem – zamilkł na chwilę i, z przymkniętymi powiekami, oddychał spokojnie. – Powiedziała, że przyśpieszono moje uwolnienie z tej... – szczuplutką dłonią pokazał swoją pierś – na miarę zbudowanej celi.

– Skąd w tobie takie myśli? – zapytałem, nie mogąc opanować drżenia głosu. – Masz przed sobą całe długie życie i wszelkie dane po temu, żeby zostać pożytecznym człowiekiem, może nawet jakimś naukowcem.

– Myślisz, tato, że na tym oszalałym świecie jest jeszcze miejsce dla pożytecznych ludzi? – spytał smutnie.

– Właśnie dlatego, że świat jest taki, potrzebuje ich bardziej niż kiedykolwiek – odparłem.

– Może i tak... – zgodził się cicho. – Ale to już nie dla mnie.

Tej jesieni szerzyła się ostra grypa. Próbowaliśmy ze wszystkich sił uchronić przed nią Marcina. Nie udało się. W połowie listopada dostał gorączki tak wysokiej, że stracił przytomność. Wkrótce wywiązało się zapalenie płuc. Infekcja szybko się rozwijała mimo jak najlepszej opieki w prywatnym szpitalu. Zmarł w ostatnią listopadową sobotę, nad ranem.

Dopiero po kilku długich tygodniach przemogłem się i wieczorem spojrzałem przez okno, przez które on patrzył tak często. Ponad zasypiającymi domami jaśniała pulsującym blaskiem gwiazda – jego gwiazda. Dlaczego byłem zdumiony, że pozostała dokładnie taka sama, po dawnemu diamentowo świetlista? Ale czy ona, mająca miliony lat własnego istnienia za sobą i miliony lat przed sobą, mogła się przejąć drobniutkim istnieniem naszego syna? A jednak... Kiedy od czasu do czasu na nią patrzę, zdaje mi się, że w jej rozmigotanej świetlistości zauważam odblask maleńkiej, uśmiechniętej iskry jego życia.

Copyright © 2012– Ludwik Błyszczak